Polski sprzeciw podczas piątkowego szczytu UE w Brukseli dotyczący propozycji ograniczania emisji gazów cieplarnianych po 2020 r. był rzeczą słuszną. Natomiast sposób, w jaki to uzasadniamy w Europie, woła o pomstę do nieba.
Między polskimi urzędnikami a unijną komisarz ds. klimatu Connie Hedegaard nie ma cienia zaufania. To jeszcze pół biedy – komisarze przychodzą i odchodzą, w Brukseli mówi się nieoficjalnie, że w nowej Komisji w ogóle kogoś, kto zajmowałby się klimatem, nie będzie. Gorzej, że zatruta wzajemną podejrzliwością atmosfera zaczyna przenikać także do stosunków między Polską a naszymi bardzo ważnymi partnerami w Unii – Niemcami, Szwecją czy Danią.
Ale Polska – czego unijni partnerzy i organizacje ekologiczne nie chcą zrozumieć – dokonała gigantycznego wysiłku w ograniczeniu emisji CO2 – z 453 mln ton w 1990 r. zeszliśmy do 377 mln ton w 2009 r. Bez trudu wypełnilibyśmy unijny cel ograniczenia emisji w 2020 r. o 20 proc. w stosunku do 1990 r. I to bez unijnego systemu handlu emisjami, które jako żywo przypominają sprzedaż średniowiecznych odpustów, i bez kosztownych systemów wsparcia dla wiatraków.
Zrobilibyśmy to, zwiększając efektywność energetyczną i zastępując nasze peerelowskie mało wydajne elektrownie nowocześniejszymi, choć także na węgiel. Jednakże żaden polski poważny polityk nie powie oficjalnie za żadne skarby, że narzędzia unijnej polityki klimatycznej są nieskuteczne i źle skonstruowane – bo to temat tabu.
Po drugiej stronie wcale nie jest lepiej. Gołym okiem widać, że unijna strategia zmierza do wyeliminowania węgla jako paliwa emitującego najwięcej CO2. Energia z węgla ma być droższa niż z gazu, a nawet z wiatraków – taki jest sens polityki klimatycznej.
Cały artykuł można przeczytać nastronie Gazety Wyborczej