Wielkimi krokami zbliża się dziesiąta rocznica zakończenia w 2002 r. negocjacji akcesyjnych w Kopenhadze. Zielone światło na przystąpienie do Unii dostaliśmy razem z dziewięcioma innymi krajami Europy Środkowej i Południowej. Był to ostatni moment, gdy region pokazał naprawdę wspólny front, walcząc o jak najlepsze warunki członkostwa, [które zmaterializowało się w 2004r.] Od tego czasu nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Każdy starał się na własną rękę wymościć sobie miejsce w Brukseli i wzmocnić relacje z głównymi rozgrywającymi w Unii.
Zresztą politycznie i ekonomicznie poszliśmy własnymi ścieżkami już wcześniej. Konia z rzędem temu, kto dostrzeże zasadnicze podobieństwa między scenami politycznymi naszych krajów. Może z wyjątkiem solidnej domieszki populizmu. Odmienne poglądy mamy w sprawie integracji europejskiej. Słowacja jest w euro. Czechy są sceptyczne, Węgry walczące, Polska jest generalnie za, ale z poczuciem niemożności przystąpienia w czasie kryzysu.
Uzależnieni od Unii
Z drugiej strony fundamentalnie zależymy od UE. To jest nasz podstawowy punkt geopolitycznej orientacji i zasadnicze wsparcie dla modernizacji - środki europejskie są obecne w 99 proc. inwestycji publicznych na Węgrzech i 50 proc. w Polsce. Wszędzie Unia tworzy efekt szklarniowy korzystnych warunków rozwoju.
W polskiej polityce region był zwykle alternatywą, a nie celem samym w sobie. Albo go pomijano, bo były ważniejsze rzeczy, w tym Trójkąt Weimarski, relacje z dużymi partnerami, albo próbowano budować dzięki niemu przeciwwagę dla nadmiernego uzależnienia od Niemiec (za rządów braci Kaczyńskich). Dzisiaj Europa Środkowa jest sposobem na uniknięcie peryferyzacji w UE. Trwające ruchy tektoniczne wewnątrz UE mogą bowiem unieważnić to, z czego staliśmy się bardzo dumni, czyli bycie w sercu Europy.
Przyjmujemy założenie, że jeśli będziemy trzymać z innymi w regionie, uda się przeciwdziałać ucieczce peletonu. Tym samym przymykamy oko na to, co powinno nas niepokoić w sposobie uprawiania polityki. Musimy jednak mieć świadomość kosztów ubocznych. Węgry i Rumunia testują nową kulturę polityczną w regionie, wyznaczając czerwoną linią granicę tego, co możliwe w demokracji. Jeżeli tego nie będziemy zauważać, zaraza dotrze do nas.
Wspólnota losu i interesów
To, co nas najbardziej łączy, to elementy przeszłości, poczucie nie tyle wspólnej tożsamości, ile wspólnego losu oraz interesu w UE. Ten ostatni był najsilniejszy w czasie negocjacji akcesyjnych, później w czasie poprzednich negocjacji finansowych. Teraz jest słabszy, bo wzrosły różnice i poczucie, że można indywidualnie więcej osiągnąć (np. Polska z Niemcami), ale także spadło wzajemne zaufanie. Stąd Polsce nie udało się skłonić partnerów w regionie do wspólnego weta w polityce klimatycznej.
Nie odrobiliśmy też specjalnie zadania domowego. W 2000r. powstał Międzynarodowy Fundusz Wyszehradzki, ale był wyjątkiem od reguły słabego inwestowania w region. Poniekąd czas na wypełnienie luki, która powstała, jest teraz. Polska ma właśnie prezydencję w Grupie Wyszehradzkieji solidny, pięćdziesięciotrzystronicowy program. Dwa tematy są oczywiste: wzajemne „związanie”, rozbudowa połączeń infrastrukturalnych w transporcie i energetyce, oraz określenie wspólnych interesów w obrębie UE, od jednolitego rynku po sprawy bezpieczeństwa.
Tak, wspólna historia sukcesu jest. W gronie państw Grupy Wyszehradzkiej mamy bilion dolarów łącznego PKB, cztery razy więcej niż w połowie lat 90. To oznacza, że Europa Środkowa jest więcej niż stanem ducha. Aby stała się bytem politycznym o przyzwoitej sile oddziaływania, droga jednak daleka.