Aktualności MIGRANCI NA BAŁKAŃSKIM SZLAKU 4/5
Obóz dla uchodźców w Röszke, w pobliżu granicy z Serbią, wrzesień 2015.

Wrogowie i przyjaciele

W czwartej części rozszerzonego reportażu przygotowanego we współpracy z dokumentalistką Móni Bense w pobliżu granicy pomiędzy Węgrami i Serbią, reporter André Cunha spotyka się z szefem antyimigranckiej partii Jobbik w Segedynie oraz z uchodźcami afgańskimi w prowizorycznym obozie po serbskiej stronie granicy.

Opublikowano w dniu 12 października 2015 o 08:05
Peter Tkac  | Obóz dla uchodźców w Röszke, w pobliżu granicy z Serbią, wrzesień 2015.

„Jesteśmy obcymi dla obcych”
Te słowa José Saramago stanowią epigraf dla jednego z moich notatników podczas tej podróży, nawiązując dialog z wypowiedzią innej portugalskiej pisarki, również dziennikarki, Alexandry Lucas Coelho: „Nie ma nas i ich, obcy są nami. Jesteśmy pośród siebie”. W każdym sensie. Jesteśmy uchodźcami, którzy nawet nie wiedzieli, gdzie są, gdy policja zostawiła ich na stacji kolejowej w Segedynie. „Gdzie jesteśmy?” Jesteśmy Robertem na Triplex Confinium, gdzie zaczęła się ta historia, ale jesteśmy też Orbánem, jesteśmy rolnikiem, który złorzeczy na uchodźcę, który ukradł jego pomidory, jesteśmy też samym uchodźcą, jesteśmy właścicielką kocsma i gośćmi jej karczmy na Nizinie Węgierskiej, gdzie świat porusza się w zwolnionym tempie. Jesteśmy Józsefem i Rigó pośród owiec, jesteśmy Sharbat, Márkiem, Ritą, Zoltánem, Mohammedem i Balázsem, jesteśmy kolejarzami, którzy małą Fatmę i jej brata Ahmeda chcieli położyć spać na otwartym powietrzu, a później jesteśmy też Rafikiem, kiedy docieramy do Suboticy w północnej Serbii, ale teraz, nadal w Segedynie, jesteśmy Péterem. Zawsze niezwykle aktualne jest dążenie do otwartego słuchania wszystkich „obcych”, lepszego zrozumienia tej chwili lub jeszcze większego poczucia zagubienia w „historii teraźniejszości”, w której wśród nas stoi jeszcze jeden mur.
Brakowało tylko Pétera.

Jobbik

Péter Tóth uprzejmie się na początku zgodził – potrzebował jedynie zgody szefa biura prasowego swojej partii. W wieku 32 lat jest liderem segedyńskiego Jobbiku, siły politycznej, którą uważa się za skrajnie prawicową i która, dla odmiany, określa inne partie mianem „liberalnej ekstremy”.

Podczas ostatnich wyborów lokalnych w październiku 2014 Jobbik zdobył zaledwie 3% głosów, ale uzyskał 20% podczas zeszłorocznych wyborów powszechnych. Na monochromatycznej mapie politycznej Węgier, Segedyn jest jednym z niewielu dużych miast, które nie pozostają lojalne wobec Fideszu premiera Viktora Orbána. Zgoda na wywiad z Budapesztu przyszła szybko i Péter zasugerował spotkanie w barze-restauracji Szeged Étterem przy Széchenyi tér, pięknym zadrzewionym placu, gdzie dwa dni wcześniej jadłem kolację z Móni. Ale był też bardziej praktyczny geograficzny zbieg okoliczności: tego samego dnia, w sobotę, o 15 Péter był zaproszony na ślub tuż obok, w budynku władz miejskich, do których przegrał wybory mniej niż rok wcześniej.

Wszyscy pili kawę, ja sączyłem piwo, wciąż utrzymując się w rytmie z kocsme z poprzedniego dnia. Już pierwsza odpowiedź skrywała niespodziankę: słownik Pétera zawierał słowo „uchodźca”. Podczas gdy szef jego partii, Gàbor Vona, podobnie jak Orbán i Fidesz zawsze mówią o „nielegalnych imigrantach”, on prawie zawsze wybiera słowo „uchodźca”. Jest tak być może, dlatego że styka się z nimi twarzą w twarz obok granicy, a nie poprzez filtr państwowej telewizji czy innych mediów prorządowych, które – jak twierdzą krytycy – cenzorują niektóre obrazy, na przykład sceny przedstawiające dzieci, ponieważ mogłyby one wzbudzić empatię i zrozumienie widzów. Ucho wyłapało takie niuanse. Posłuchajmy jednak jego opinii:

Newsletter w języku polskim

Po pierwsze: Péter zgadza się z projektem bariery granicznej, „ale tylko na tyle, na ile może ona wzmocnić chroniące granicę oddziały. To dlatego jednym z postulatów Jobbiku jest stworzenie niezależnej straży granicznej, aby wprowadzić skuteczne kontrole napływających uchodźców”. Słowo „kontrola” pojawia się w każdej jego odpowiedzi. „Gdyby powstał już mur, administracja prowadziłaby dziś bardziej skuteczną kontrolę napływających uchodźców”.

Po drugie: „uchodźcy są tu przejazdem, ponieważ ich głównymi punktami docelowymi są Niemcy, Holandia i Anglia”. Péter ani razu nie nazwał uchodźców „kryminalistami”, ani też nie odwoływał się do ich religii, jak to robi wielu sympatyków jego partii. Nie oskarżał ich o to, że chcą kraść Węgrom pracę lub że są potencjalnymi terrorystami, co stanowi dwa argumenty z Orbánowskiej retoryki uzasadniającej budowę muru. Są przejazdem.

Obawy zdrowotne

Po trzecie: a jest to argument, którego Péter broni podczas całej półgodzinnej rozmowy najgoręcej: badania medyczne. „Nie jestem przeciwko uchodźcom, ale konieczne jest ich zbadanie. Czy byłeś na brzegu Cisy? Porzucają tam wiele ubrań. Przekraczają kilka granic i przybywają ze strefy wojennej oraz innego klimatu i mogą przenosić choroby. Dlatego też konieczne jest wyłapanie takich osób i poddanie ich badaniom medycznym. Na przykład od 2012 r. wskaźnik zaszczepień na żółtaczkę typu A w Syrii spadł od 2012 r. z 91% do 68%, co oznacza, że są dzieci, które nie były sczepione przez trzy lub cztery lata. Można to rozwiązać wyłącznie dzięki badaniom”.

Lider Jobbik w Segedynie podkreśla precyzyjnie, że „to nie tylko najważniejsza kwestia dla nas na Węgrzech, lecz również dla całej Europy”. Péter Toth zauważa również, że wiele z tych osób „było już badanych w krajach, przez które przeszli, ale zniszczyło papiery. Nie wiadomo wtedy, czy już ich zaszczepiono. Rząd nie ujawnił informacji na temat konkretnych chorób wykrytych w drugiej połowie roku, ale dane na ten temat powinien mieć szpital Szent László. Nie zdziwiłbym się, gdyby wykryli już jakieś choroby tropikalne”. (Drogi Péterze, pozwól, że zauważę dwa miesiące po naszym spotkaniu: do dziś nie wykryto ani jednego przypadku poważnej choroby, a wydaje się nieprawdopodobne, aby Orbán ukrywał informacje, które sprzyjałyby jego strategii propagandowej).

Po czwarte: „Nie lubię porównań historycznych. Decyzje tego typu podejmuje się, kiedy kraj pragnie bronić swoich granic. Kraj może bronić swoich granic zgodnie ze swoim życzeniem. Na przykład na Zachodnim Brzegu Izrael zbudował mur. Mówienie o gettoizacji Węgier, jak to określa Robert Molnár, burmistrz Kübhekáza, miasta koło potrójnej granicy z Serbią i Rumunią, to skrajnie liberalna interpretacja tego, co się dzieje”. „Mój teść [siedzi obok Pétera] dodaje, że to nic nadzwyczajnego, ponieważ mur jest nawet na granicy amerykańsko-meksykańskiej”.

Kątem oka dostrzegam już gości ślubnych, którzy przegrupowują się przed budynkiem lokalnych władz, obok ogródka Szeged Étterem. Uspokajam Pétera, że już kończymy. Uprzejmie mówi, że mamy jeszcze czas. Jestem od niego o kilka lat starszy, ale nie tyle starszy, abyśmy należeli do różnych pokoleń. Staram się utrzymać tok rozmowy na przeszłości wprowadzając jednak bardziej osobisty wątek. Mówię mu, że pamiętam, jak moi rodzice cieszyli się przed telewizorem, kiedy 9 listopada 1989 r. upadł mur berliński, kiedy kilka miesięcy wcześniej, w lecie – co nie zaszkodziłoby powtórzyć – zaczęła się kruszyć Żelazna Kurtyna dokładnie na granicy pomiędzy Węgrami i Austrią. Miałeś wtedy 6 lat, pamiętasz, Péter?

„Pamiętam czasy Żelaznej Kurtyny, ponieważ moja babcia mieszkała i nadal mieszka w Szentgotthárd, miasteczku położonym w pobliżu muru. Ale w tamtych czasach naprawdę nie można było przekraczać granicy. Teraz tak nie jest: ludzie mogą to robić, ale w kontrolowany sposób. Nie mam nic przeciwko uchodźcom - ani ja ani mieszkańcy Segedynu. Ale priorytetem jest zdrowie publiczne. Mieszkańcy Segedynu są wściekli na miejscowych Cyganów, którzy biorą ubrania dla uchodźców i sprzedają na targu.

Szef policji już zaczął ich sprawdzać, ale robią to też taksówkarze, którzy za słoną opłatą – czasami sięgającą tysiąca euro – wożą uchodźców do Budapesztu lub Wiednia. Naszym obowiązkiem jest zaprowadzenie porządku z przemytnikami i lomizós [węgierskie słowo oznaczające osoby handlujące używanymi rzeczami, czasami znalezionymi na ulicy lub w śmieciach]. Mieszkańcy Segedynu są bardziej wściekli na Cyganów niż na uchodźców. Wierzę, że jesteśmy solidarni wobec uchodźców. Ale ich przyjazd i tranzyt musi przebiegać w kontrolowany sposób”.

Cigányozik

Pod koniec wywiadu, w ostatniej jego minucie, kiedy nadal nagrywaliśmy, rozmowa zaczęła zbaczać ku Cyganom, jak gdyby miała pozostawić nas w przekonaniu, że faktycznie rozmawialiśmy z członkiem Jobbiku. Moni Bense, która jest moją towarzyszką podróży i pomostem językowym pomiędzy mną i Péterem, przyznaję się, że spodziewałem się innego wydźwięku rozmowy. Może kierowałem się stereotypem, ale spodziewałem się usłyszeć argumenty zaczerpnięte słowo w słowo od Vony, lidera partii, który na szczeblu krajowym uzyskał więcej głosów niż jego kolega w Segedynie.

Retoryka antyuchodźcza Gábora Vony wyklucza samą koncepcję uchodźców. Twierdzi on, podobnie jak Viktor Orbán – który, choć są politycznymi przeciwnikami, coraz bardziej przypomina jego ideologiczne alter-ego – że „nielegalny imigrant” jest „przestępcą”, dlatego też powinien trafić do więzienia a nie do obozu dla uchodźców. Poza tym Vona domaga się natychmiastowego zawieszenia wszystkich unijnych praw dotyczących uchodźców i osób ubiegających się o azyl.

W słowniczku mojej podróży pojawia się nowe słowo. „Cyganić” –cigányozik. To słowo używane w mówionym węgierskim, kiedy ktoś chce zaatakować mniejszość narodową Romów, która do czasu wybuchu imigracyjnej bomby, stanowiła główny cel ksenofobicznych wypowiedzi. Wykluczająca retoryka węgierskich nacjonalistów od dłuższego czasu zdominowała polityczną szachownicę w tym kraju. Teraz Orbán atakuje Jobbik za pomocą muru, co stanowi niebezpieczny krok, którzy niektórzy nazywają Jobbikizacją Fideszu”. Uchodźcy są ofiarami tej wewnętrznej walki i władzę.

Ujęła mnie ta szachowa metafora, gdy wczoraj wieczorem obserwowałem, jak grają ze sobą weterani podczas krótkiej wizyty w termach w Segedynie. W centrum głównego basenu zaszczytne miejsce zajmuje kamienny stół z szachownicą oraz dwa kamienne krzesła. Po dwóch stronach siedzą w milczeniu przeciwnicy tocząc powolną grę. Wokół nich prowadzone szeptem rozmowy, których nie rozumiem, słowa, które brzmią równie lekko jak otaczająca nas para. Środowisko zupełnie nie przystające do tej podróży pełnej ludzi, słów oraz kilku krajobrazów przeciętych drutem kolczastym. Podczas żadnej z moich wizyt na Węgrzech nie miałem nigdy okazji, żeby zagrać w termach w szachy. A co z figurami? Będą pływać czy zatoną, jeśli spadną z wyspy-szachownicy na środku basenu? Albo wszystkie będą pływać, albo wszystkie zatoną, bo muszą być wykonane z tego samego materiału. Jeśli zatoną piony, podobnie zrobią królowie, królowe i gońce. A nawet szybciej, bo są większymi, cięższymi figurami. Europo, uważaj! Uratuj swojego króla od szacha.

Na stolikach w Szeged Étterem, papierowe obrusy zdobią różne zdjęcia tej restauracji. Na zdjęciu jednej z sal dostrzegam starą mapę Wielkich Węgier. Na tym liczącym ponad sto lat obrazie granica, wzdłuż której Orbán stawia dziś mur, stanowiła nadal Węgry. W tych topograficznych krzywiznach mieściło się całe dorzecze Cisy. Dziś rzeka wypływa z Ukrainy i wpada do Dunaju w Serbii. Z powrotem na ulicy pożyczam smartfona od João Henriquesa, profesora literatury, tłumacza i poety, przyjaciela, który tu mieszka i będzie dla nas cennym kierowcą podczas kolejnych czternastu kilometrów, jakie dzielą Segedyn od Röszke.

On prowadzi, ja sprawdzam mapy Google (w wersji sprzed muru z 2015 r.), widzę, że ta przygraniczna wioska, podobnie jak Térvar, ma domy, których podwórka wychodzą na Serbię. João uwielbia węgierskie niziny, mieszka na nich od wielu lat, przez jakiś czas również w Wojwodinie, i gdy tylko może wraca tu, by cieszyć się spokojem równiny. „Jakie piękne”, powtarza za każdym razem, kiedy mijamy kwitnące słoneczniki. „To ostatni raz, João, kiedy widzisz ten krajobraz w tak dziewiczym stanie, bez drutu kolczastego”.

Biorąc pod uwagę tę uprzywilejowaną pozycję nie dziwi, że Röszke, obok sąsiednich Mórahalom i Ásotthalom, stało się jednym z głównych punktów przerzutu dla szmuglerów. Obok drogi łączącej Belgrad z Budapesztem władze stworzyły tu, blisko granicy, obóz służący tymczasowej identyfikacji imigrantów i uchodźców. Dzień wcześniej policja użyła gazu łzawiącego, aby stłumić rewoltę: „ONZ! ONZ! Chcemy pokoju!” wołali. Kiedy docieramy do wejścia niektórzy protestujący zapewne nadal przebywają w obozie. Za płotem widzimy łóżka piętrowe ustawione w kilku wojskowych namiotach. Przedstawiamy się i pytamy strażnika, czy możemy wejść i porozmawiać z mieszkańcami. „Nikt nie może wejść, a na pewno nie dziennikarze”.

Węgry w miniaturze

MiniWęgry. Tutaj dziennikarze są mile widziani, bo przyciągają jeszcze więcej turystów. Widzę znak i żałuję, że nie mam czasu, by się zatrzymać. Jesteśmy już spóźnieni, a chcielibyśmy dotrzeć przed wieczorem do zaimprowizowanego obozu dla uchodźców w serbskiej Suboticy. Dziwny zbieg okoliczności – MiniWęgry, czyli park rozrywki prezentujący najsłynniejsze atrakcje kraju w miniaturze, znajduje się w Mórahalom, obok którego przebiega droga uczęszczana przez tysiące uchodźców. Ciekaw jestem, czy któryś z nich zdecydował się odwiedzić park, gdzie na obszarze mniejszym niż kilometr kwadratowy przedstawiono cały kraj w pigułce.
Chciałbym wierzyć, że oprócz wielu węgierskich dzieci przyjeżdżających tu ze szkolną wycieczką (patrz zdjęcia w sieci), także Fatma i Ahmed – dwoje małych Kurdów poznanych wczoraj – będzie miało okazję poznać tu nowych przyjaciół i inne Węgry, a nie tylko tylko policję i stację kolejową w Segedynie. Kiedy ich tam spotkaliśmy, prawie w ogóle nie płakali, ale też nie widzieliśmy, by się bawili.
Dojeżdżając do Mórahalom, obiecuję sobie, że – podobnie jak w obozie w Röszke – podejdę do wejścia, pokażę moją legitymację i zapytam kogoś odpowiedzialnego z obsługi parku rozrywki, czy któraś z uchodźczych rodzin przybywających do miasta, próbowała zapewnić dzieciom odrobinę rozrywki na tych „małych Węgrzech”. Myślę sobie także, że władze parku powinny – nawet jeśli miałoby to urazić Syryjskich, Irackich lub Afgańskich przybyszów – przewidzieć przyszłe potrzeby edukacyjne i uzupełnić kolekcję o miniaturowy mur najnowszy „pomnik” wzniesiony w kraju, tak by „nienarodzone jeszcze dzieci” mogły dorastać z pełną świadomością tego, co się wokół nich dzieje.

Nowy mur ciągnąć się będzie, niczym żelazna rzeka wykuta młotem historii, od Kübhekáza w Triplex Confinium do następnego rozwidlenia trójstronnej granicy w parku narodowym położonym na terytorium Węgier, Serbii i Chorwacji. Jednak z chronologicznego punktu widzenia, tworzenie płotu nie przebiega linearnie. Pierwsze odcinki powstały tam, gdzie pola uprawne przecinają gęste lasy, sprzyjające wszystkim, którzy granicę chcą przekroczyć niepostrzeżenie. Pierwszy słup tzw. „Tymczasowego Granicznego Płotu Bezpieczeństwa” wbito w ziemię rankiem 13 lipca 2015 r. 4 km od Mórahalom liczącego 6,000 mieszkańców. Jego burmistrzem jest Zoltán Nógrádi z Fideszu.

Następny przystanek to miasteczko Àsotthalom zamieszkane przez 4,000 osób. Burmistrzem jest tu László Toroczkai, przywódca HVIM – młodzieżowego skrajnie prawicowego Ruchu Młodych 64 powiatów (tyle było powiatów na Węgrzech przed wejściem w życie Traktatu z Trianon, który po I wojnie światowej podzielił „Wielkie Węgry”).

Dziwaki

„Są dziwni, bo mają ciemniejszą skórę”, mówi piędziesięcioparoletnia zabiegana właścicielka miejscowej kocsmy. Jeszcze czegoś takiego nie słyszeliśmy. Stajemy obok małego supermarketu. Dziewczyna za ladą ledwo skończyła dwadzieścia lat i należy do innego pokolenia. „Sytuacja się pogarsza, bo jest ich coraz więcej. A ludzie się coraz bardziej denerwują. Nie ma pracy, pieniędzy ani dostępu do opieki zdrowotnej, a oni przyjeżdżają i dostają wszystko za darmo. Mamy już tego dość, to się musi skończyć”, mówi nam. Pytamy, czy były jakieś poważne problemy z „imigrantami”. „Nie, nic się nie stało. Kilka drobnostek, nic poważnego. Ale mieszkańcy nie czują się komfortowo”. Czy wie, skąd przyjeżdżają? „Nie, ale ich nie lubię, bo mają ciemne twarze. A ci ostatni, co przyjechali są jeszcze ciemniejsi”.

Droga. Kelebia. Węgry. Granica. Serbia. Kelebija. Subotica. Opuszczona fabryka cegieł. Śmieci i mężczyźni. Stajemy twarzą w twarz: „Witajcie” – mówi pierwszy uchodźca. „Cześć!” – rzuca drugi, który zaraz idzie przez krzaki po najstarszego mężczyznę z ich grupy. „Witajcie! Przepraszamy, nie mamy krzeseł, ale siadajcie proszę”. Ci, co siedzieli już na ziemi, wstają, by zrobić nam miejsce. Wręczamy im wodę, ciastka, suszone owoce, papier toaletowy, wszystko, co przywieźliśmy.

„Czy to przesyłka od Waszego rządu?”
„Nie, sami to przywieźliśmy”
„Dziękujemy!”

„As-salamu alejkum!” – mówi drugi, kładąc rękę na sercu. Inszallah – dziękuje nam inny mężczyzna unosząc rękę w górę. Zza krzaków wyłania się dwóch uchodźców. „Cześć, witajcie!”, pozdrawiają nas. Pytamy, jak się sprawy mają. „Żyjemy, marzymy”, pada odpowiedź. „Jak masz na imię?”, pyta mnie jeden z przybyszów. „André, a ty?”. „Rafik, przyjacielu”. „Tak, przyjacielu”, uśmiecham się w odpowiedzi. „Rafik znaczy przyjaciel”, tłumaczy jego kolega znacznie lepiej mówiący po angielsku. „Kobiety, kobiety?”, przerywa Moni, pokazując na paczkę pieluszek.

Rafik i jego towarzysze prowadzą nas do grupki czterech zasłoniętych chustami kobiet i małej dziewczynki z odkrytą głową. Uchodźcy rozrzuceni są po całym prowizorycznym obozie. Tu i ówdzie widać małe grupki, niekiedy większe skupiska, liczące nawet sto osób zasiadających wokół ogniska. Jest też kilka namiotów; ludzie śpią, gdzie popadnie.

Setki potencjalnych klientów przemytników, którzy atakują o zmierzchu niczym komary. Przy drodze prowadzącej do obozu zatrzymuje się na chwilę nowiutkie BMW z przyciemnianymi szybami. Wysiada z niego uchodźca, który natychmiast kieruje się do obozu, starając się przemknąć niezauważenie – to pewnie „ambasador” przemytników. Będzie negocjował albo sprzedawał „bilety” na drugą stronę granicy. Jak tylko za mężczyzną zamykają się drzwi, samochód szybko się oddala.

Na początku rampy, w pobliżu fabrycznych baraków znajduje się studnia z wodą nienadającą się do picia. To nieoficjalny punkt kontaktowy. Ponieważ nie udało się nam znaleźć rodzin z dziećmi, zostawiamy tu dwie torby z pieluszkami. „Dżungla” Suboticy, jak nazywane jest to miejsce na podobieństwo „dżungli” w Calais, to największa poczekalnia przed węgierską granicą. Miejsce robi na nas fatalne wrażenie, boli i pozostawia gorzki niesmak. Niedaleko obozowiska, po drugiej stronie torów wiodących do granicy, znajduje się wysypisko śmieci i wylęgarnia komarów. Wśród gnijących resztek, kilkaset osób czeka tu, by kontynuować podróż. Widzę w oddali sunący na północ pociąg. Gdyby tylko mogli, ci ludzie wsiedliby do niego bez wahania, z nadzieją, że zawiezie ich w wymarzone miejsce, gdzie mogliby rozpocząć nowe życie. Tą samą linią, tylko na południe, podążał kiedyś Orient Express.

Serce Rafika

Moni i Szabi, trzeci członek ekipy, poszli rozdać uchodźcom resztę przywiezionej wody, ciasteczek i suszonych owoców. Podchodzę do małej grupki ludzi, oferując im 5l baniak wody. Pustoszeje w niecałą minutę. Za krzakami, odkrywam inną grupę, być może największą w całym obozie. Szybko otacza mnie około 50 mężczyzn i nastolatków:
„To ty powinieneś rozdzielać rzeczy, które przywiozłeś”, mówią. „Ale nie mamy wody i ciasteczek dla wszystkich, przykro mi”, odpowiadam. „Sami wiecie najlepiej, komu najbardziej potrzebne są te rzeczy”, próbuję tłumaczyć. „Wybieraj”, naciska inny, zwracając się do mnie po angielsku, a do swoich towarzyszy po arabsku. Czuję rosnące napięcie. „Najpierw dajmy tym, którzy obchodzą Ramadan, są najsłabsi”, proponuje poirytowany uchodźca całkiem dobrą angielszczyzną. I wtedy pojawia się nasz anioł stróż – Rafik.

Atmosfera szybko się poprawia i znów staje się przyjacielska. Łamanym angielskim Rafik próbuje mi opowiedzieć swoją historię. „Afganistan, zero szkoły i pracy”. Pytam go, jak długo tutaj jest i ile ma lat. Odpowiada, malując na ziemi liczbę „18”.
„Kiedy zacząłeś swoją podróż?”
„Trzy miesiące temu”
„Przez jakie kraje podróżowałeś?”. Nie rozumie pytania, więc patykiem rysuję na ziemi mapę.
„Afganistan, Iran, Turcja, Bułgaria”
„A teraz Serbia, masz jakąś rodzinę?”
„Nie, nie ma ojca, nie ma matki”
Zapada cisza.
„Bang, bang! Talibowie”, mówi po chwili. I znów milczy. Bez ojca, matki, pracy czy wykształcenia, a teraz także bez paszportu, Rafik jest jednym z tych ludzi, którzy ruszyli w drogę, bo nie mają nic do stracenia, a do wygrania Europę. Towarzyszy nam, gdy opuszczamy obóz. Nie wie, kiedy przekroczy granicę, może dziś, może jutro. Ściska mnie na pożegnanie, potem splata ręce na sercu w geście podziękowania. Odpowiadam tym samym. Tak go będę zawsze pamiętał: „przyjaciela” o imieniu „przyjaciel”. „Imiona mają niezwykłą moc”, mawiał Rafik. Na Węgrzech, gdy mówisz „köszi szépen” (bardzo dziękuję), możesz usłyszeć w odpowiedzi „szívesen” (dosł. z głębi serca) zamiast zwykłego „proszę bardzo”. Tak właśnie odpowiedziałem Rafikowi słownie i gestem. „Jak się mówi po węgiersku rafiq, Péterze Toth?”.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat