Irlandczycy popierający traktat lizboński (fot. Ireland For Europe)

Wyboista droga do Lizbony

Drugiego października Irlandczycy wypowiedzą się w referendum na temat traktatu lizbońskiego. Chociaż wielu przepowiada, że wystraszeni najgłębszym od dziesięcioleci kryzysem gospodarczym powrócą na łono Europy, najnowsze sondaże pokazują, że sprzeciw wobec już raz przez nich odrzuconego dokumentu wzrasta, donosi Financial Times.

Opublikowano w dniu 7 września 2009 o 15:31
Irlandczycy popierający traktat lizboński (fot. Ireland For Europe)

Jaka będzie przyszłość projektów, takich jak stworzenie stałego urzędu prezydenta Rady Europejskiej, reforma unijnej polityki zagranicznej czy ograniczenie zasady jednomyślności w drażliwych kwestiach, choćby polityki azylowej i imigracyjnej, energii czy sportu? Wszystko dziś w rękach Irlandczyków.

W czerwcu 2008 r. mieszkańcy Irlandii odrzucili traktat stosunkiem głosów 53,4 do 46,6 procent. Złożyło się na to wiele czynników, począwszy od niezbyt zrozumiałych zapisów samego traktatu, przez lęk, że odbierze on Irlandii jej militarną neutralność oraz prawo do zakazu aborcji, po niepewność co do tego, czy w kwestiach polityki obronnej i podatkowej utrzymana zostanie zasada, że aby przeprowadzić tu cokolwiek, potrzeba jednomyślności wszystkich państw członkowskich. Swoją rolę w czasie, kiedy gospodarka wchodziła już w recesję, odegrał też z pewnością lęk przed imigracją i niekontrolowanym napływem pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej.

Po przegranym referendum rząd irlandzki uzyskał słowne zapewnienia i prawnie zagwarantowane ustępstwa w powyższych kwestiach. A mimo to panujące teraz nastroje wśród opinii publicznej są coraz bardziej niestabilne i coraz bardziej pesymistyczne. Kryzys uderzył w Irlandię silniej niż w jakikolwiek inny unijny kraj. Z celtyckiego tygrysa niewiele dzisiaj zostało. Sondaże sugerują, że większość głosujących wybierze bezpieczną opcję i zagłosuje na tak. Z drugiej jednak strony zgoda na traktat jest chwiejna, a rozczarowanie rządzącą partią Fianna Fáil głębokie. Nie można więc wykluczyć, że referendum stanie się okazją do pokazania czerwonej kartki całej irlandzkiej klasie politycznej, która niemal bez wyjątku popiera „Lizbonę”.

Podczas gdy główni politycy z tych będących za są wciąż na wakacjach, ci będący przeciw wystartowali już ze swoją kampanią. To wyjątkowo barwna zbieranina, sojusz ten obejmuje i skrajną lewicę, i skrajną prawicę, i republikańskich ekstremistów, i konserwatywnych katolików, nie brakuje tu Sinn Féin, czyli politycznego ramienia IRA, Partii Socjalistycznej, Irlandzkich Przyjaciół Palestyny przeciwko Lizbonie, antyaborcyjnego stowarzyszenie Cóir oraz organizacji Rolnicy na Nie. Natomiast brakuje wśród nich Libertasu, partii stworzonej, kierowanej i w dużym stopniu finansowanej przez przedsiębiorcę Declana Ganleya. To on był ważną postacią kampanii przeciwko traktatowi przed zeszłorocznym referendum, wydał ogromne sumy na billboardy i telewizyjne reklamówki, ale potem przegrał walkę o fotel w Parlamencie Europejskim w tegorocznych wyborach. Wielu będzie tęsknić za jego hojnością.

Newsletter w języku polskim

Przeciwnicy traktatu wciąż mają prawo do „proporcjonalnego” czasu antenowego w publicznej telewizji i innych mediach. To rzeczywiście dość dziwaczna, pstrokata koalicja, ale przy niej obóz zwolenników traktatu wygląda dostojnie i raczej defensywnie. Z trudem próbuje przekonać Irlandczyków, że wejście w życie dokumentu, za którym się opowiadają, jest zarówno dobre dla Europy, jak i konieczne. W tym dziele nie pomagają ci, od których należałoby tego oczekiwać, choćby irlandzki członek Komisji Europejskiej Charlie McCreevy. Przed zeszłorocznym referendum przyznał, że nie czytał traktatu. Było to szczere, ale z pewnością nie był to mocny głos w kampanii na tak. Tym razem zasiadający w brukselskiej komisji Irlandczyk powiedział, że gdyby podobne referendum przeprowadzono w pozostałych 26 krajach członkowskich, w 95 procent z nich traktat zostałby odrzucony.

Jednak tak naprawdę McCreevy nie jest wcale mile widziany w szeregach tych, którzy są za, a to dlatego, że był ministrem finansów i zagorzałym zwolennikiem liberalizacji rynku finansowego, uwielbianym przez deweloperów budowlanych. Zapewne to on ponosi największą odpowiedzialność za powstanie, a później pęknięcie irlandzkiej bańki spekulacyjnej. Nie ma co udawać, że traktat lizboński jakoś szczególnie zajmuje tego lata irlandzkich wyborców. Głównym temat ogólnokrajowej debaty jest coś, co nazywa się Agencją Zarządzania Aktywami Narodowymi (NAMA). Jest to rządowy „bad bank”, którego zadaniem ma być skupienie w swych rękach toksycznych aktywów z całego sektora bankowego – przytłaczająca ich większość to pożyczki dla deweloperów spekulujących na gwałtownie rosnących cenach ziemi.

Panuje powszechne przekonanie, że NAMA to tylko jeszcze jeden sposób na wyciągnięcie z kłopotów tych samych ludzi, którzy dorobili się milionów na spekulacyjnej bańce i którzy przez ostatnie lata sowicie wspierali finansowo rządzącą Fianna Fáil. To nie do końca prawda – część deweloperów z pewnością pójdzie na dno. Jeżeli jednak powyższy pogląd stanie się obowiązującym – a, na przykład, Sinn Féin uparcie nad tym pracuje – to może to wyraźnie zmniejszyć liczbę głosów oddanych na „Lizbonę”. Byłoby więc rzeczą wielce nierozsądną przesądzać wynik irlandzkiego referendum, zanim nie zostanie policzona ostatnia kartka do głosowania.

Kryzys gospodarczy

Lizbona w cieniu NAMA

Kontrowersje wokół irlandzkiej Agencji Zarządzania Aktywami Narodowymi (NAMA) na dobrą sprawę zupełnie przyćmiły debatę nad traktatem lizbońskim, a do niezwykle istotnego referendum na ten temat pozostał miesiąc. Agencja, której stworzenie zaproponowałniepopularny rząd premiera Taoiseacha Briana Cowena z partii Fianna Fail, ma się zająć wykupieniem toksycznych aktywów pozyskanych przez irlandzkie banki w czasie boomu na rynku nieruchomości, zanim pod koniec 2007 r. spekulacyjna bańka pękła, przez co Irlandia stała się bodaj najgłębiej dotkniętym kryzysem krajem w UE. Ocenia się, że teraz musi przeznaczyć na wykup złych długów około 90 miliardów euro. W ten sposób państwo irlandzkie stanie się jednym z największych właścicieli nieruchomości na świecie.

Według najnowszego sondażu Irish Times/TNR mrbi, za takim rozwiązaniem jest zaledwie 26 procent obywateli, sprzeciwia się zaś temu 40 procent, a 34 procent nie ma zdania. Profesor Brian Lucey z dublińskiego Trinity Collegepisze w artykulezamieszczonym w dzisiejszym Irish Times, że „wielu ludzi może nie rozumieć strony technicznej całego przedsięwzięcia, dostrzegają oni jednak, że jest ono głęboko niemoralne i niesprawiedliwe”. Stworzenie NAMA, pisze Lucey, oznacza „użycie pieniędzy podatników po to, by przepłacić bankom za toksyczne aktywa, a więc przetransferować miliardy z kieszeni podatnika do kieszeni udziałowców banków”. By sfinansować całą operację, rząd irlandzki będzie musiał sprzedać obligacje na rynku międzynarodowym. „Nie bierze się przy tym zupełnie pod uwagę, że sytuacja na rynku obligacji rządowych pozostanie trudna przez najbliższych kilka lat”. Profesor Lucey oskarża „mandarynów z Merrion Street” (gdzie mieści się irlandzkie ministerstwo finansów) o „brak kontaktu z rzeczywistością”.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat